XX
wiek obfitował w nadzwyczaj mroczne wydarzenia, podczas których samo istnienie
czegoś tak abstrakcyjnego jak „człowieczeństwo”, zostało mocno zakwestionowane.
Wojny na niespotykaną dotąd skalę, ludobójstwa, czystki etniczne czy dehumanizacja
skumulowały się w ogromnej ilości. Wobec takich zbrodni „największe masowe
samobójstwo we współczesnej historii” zdaje się być tylko niewielką kroplą w
morzu okropieństwa.
Dzisiaj
jednak pochylimy się nad tragicznym wydarzeniem, które miało miejsce w Jonestown
– miasteczku w Gujanie, które miało uchodzić za raj na ziemi – a gdzie 17
listopada 1978 roku dziewięćset dziewięć osób odebrało sobie życie.
Często
temat bagatelizuje się, ograniczając go wyłącznie do sensacyjnych wieści, jak
to ludzie dali się namówić charyzmatycznemu przywódcy sekty do popełnienia samobójstwa.
Aby jednak w pełni zrozumieć te wydarzenia, należy zaznajomić się także z
mechanizmami społecznymi tamtych czasów. Bowiem najważniejsze pytania brzmią
JAK można było namówić blisko tysiąc osób do zdecydowania się na tak radykalny
krok oraz JAK wyglądała droga, którą przeszli.
Jim
Jones, przywódca sekty religijnej „Świątynia Ludu” urodził się w 1931 roku w
Ameryce, jako dziecko inwalidy wojennego oraz sfrustrowanej życiem robotnicy.
Związek rodziców Jonesa ciężko nazwać udanym – nie tylko dlatego, że w domu
panowała bieda, ile jeszcze ojciec spędzał większość czasu w pobliskim barze, a
matka nigdy nie odnalazła się w roli gospodyni domowej, traktując syna jak
inwestycję, która zwróci się w przyszłości.
Bardzo
charakterystyczne było podejście Jima Jonesa do mniejszości etnicznych – w
czasach funkcjonowania Ku Klux Klanu, powszechnej segregacji oraz nawoływań z
ambony o konieczności „czystości rasowej” – Jim wzywał do poszanowania
wszystkich ludzi i ich równego traktowania. Być może wynikało to z wyrafinowania
– rekrutację do swojego kościoła Jones rozpoczął od odwiedzania ubogich
dzielnic, zamieszkiwanych przez Afroamerykanów. Istnieją jeszcze inne wersje,
tłumaczące podobne zachowania – od tych najbardziej prozaicznych, jakoby Jim
naprawdę wierzył w wygłaszane przez siebie kwestie i chciał stworzyć lepszy
świat. A jak to mawiają najstarsi górale – wyszło jak zwykle. Inną możliwością
mogło być odbieranie zniewag personalnie. Matka Jima była z pochodzenia rdzenną
mieszkanką Ameryki Północnej, która związała się z białym. W rozmowach ze
świadkami, często przytaczane jest, że Jim miał ciemniejszą karnację i nerwowo
reagował na wszelkie rasistowskie teksty oraz był bardzo drażliwy – zarówno na
punkcie krytyki, jak i podejrzewając stale rozmówców o zawoalowane zniewagi.
Wiara
Jima Jonesa, mimo że założył chrześcijańską sektę, podlegała licznym
transformacjom i niekiedy nawet można wiązać mężczyznę z ateizmem bądź też
bluźnierczą postawą. Jako dziecko uczęszczał do każdego kościoła, który istniał
w rodzimym miasteczku. Był to sposób na spędzenie wolnego czasu, jak i
integracji społecznej. Na dłuższą chwilę
przyciągnął go Kościół Nazarejczyka, następnie przyszła pora na Metodystów,
jeszcze później – Kościół Uczniów Chrystusa. Wedle relacji świadków, Jones miał
przy tym deklarować, że nigdy w życiu nie wierzył w Boga, robiąc z wyznania
instrument, którego można użyć, aby przyciągnąć do siebie ludzi. Nie zmienia to
faktu, że najbliżsi określali jego postawę jako nadzwyczaj chwiejną – od
stałego noszenia przy sobie Biblii i cytowania jej licznych fragmentów, po
słowa, że „rozerwie Boga na strzępy” i „pierdoli takiego Pana”. Mimo kryzysów
wiary zdecydował się zgłosić na przyuczenie do roli pastora metodystów. Po roku
uznał jednak, że kościół jedynie go ogranicza i postanowił zostać wędrownym
kaznodzieją.
Uczęszczanie
do licznych świątyń, obserwowanie, jak zachowują się duchowni i czego oczekują
wierni, pozwoliło Jimowi zastosować konkretny mechanizm, wręcz teatralnych,
wystąpień. Początkowo wygłaszał je na targowiskach w Indianapolis, uprzednio
przechadzając się między ludźmi i podsłuchując rozmowy. Gdy poznał czyjeś imię
bądź dowiedział się o dręczących problemach obcych osób, zaczynał wykrzykiwać
te informacje, dodając, że zostały mu dane przez Boga. Na wielu to działało;
Jones uderzał w słabości, obiecywał pocieszenie. Był charyzmatyczny i
empatyczny, a przynajmniej za takiego chciał uchodzić. Wraz z żoną kupił
niewielki budynek w części slumsów, z którego zrobił salę do nabożeństw. Co
istotne, dopytując ludzi o ich problemy, naprawdę zaczął je rozwiązywać. Wiele
z nich wynikało z nierówności rasowych i tzw. „miękkiego rasizmu”. Mimo niestosowania nagminnie fizycznej
przemocy, bądź też wycofywanie regulacji prawnych Jima Crowna (mających na celu
ograniczanie praw czarnoskórych i pogłębiania separacji między ludnością), tak
mniejszość etniczna nadal była wykluczana – zebrani w najgorszych dzielnicach
miasta, niemogący podjąć pracy zarobkowej za wyższą stawkę i traktowani jako
tania siła robocza, to na dodatek powszechne oszukiwani. Jim Jones zaingerował
m.in. przy oszustwach, wykonywanych przez dostarczycieli prądu, którzy nie
reagowali na zgłoszenia czarnoskórych osób o awariach sieci energetycznych,
jednocześnie wymagając zapłat i grożąc represjami. Jones pisywał liczne listy i
osobiście udawał się do konkretnych osób, wymagając przysłania monterów.
Działało.
I
przy okazji przyciągało coraz więcej osób, zwłaszcza takich w kryzysie. Jones
otworzył jadłodajnię dla osób w potrzebie oraz sale opieki. Zbierał ubrania,
które następnie rozdawał. Wraz z żoną, obeznaną w funkcjonowaniu prawa oraz pisaniu
petycji obywatelskich, zgłaszał konieczność dofinansowania szkół czarnoskórych,
którym nie tylko brakowało wyposażenia, ale często nie były w stanie
zagwarantować edukacji na minimalnie poziomie. Kolejną, integrującą społeczność
wiernych czynnością, było udawanie się do restauracji i wymagania obsługi
czarnych osób oraz wydawanie specjalnych broszur, w których zachwalano poszczególnych
przedsiębiorców i napędzano im dodatkową klientelę. Jones zaingerował również
na niesprawiedliwość w szpitalach, gdzie często odmawiano opieki medycznej
Afroamerykanom bądź wydzielano im osobne miejsce, niejako funkcjonujące jako
„umieralnie”. Mając przy sobie tłumy ludzi, naprawdę kruszył skałę
amerykańskiego rasizmu i segregacji. Niestety, wizerunek empatycznego człowieka
ulegał kolejnym transformacjom.
Przyszły
one wraz z chęcią dotarcia do jeszcze większego grona osób, których mógłby
przyciągnąć na swoją stronę. Jima Jonesa zainspirowali przywódcy sekt
religijnych do tego stopnia, że zaczął ich wręcz naśladować, wymagając od
wyznawców bezwzględnego posłuszeństwa i stosując liczne techniki manipulacyjne,
gdy chcieli odejść – od zastraszania, po osobiste odwiedziny, telefoniczne
błagania i pisanie listów, pełnych „troski” o los poszczególnej osoby, gdy ta
opuści wspólnotę. Wręcz uznał „Ojca Divine” (wł. Harris Bernard Milstead,
mający się za wcielenie boga) za swojego mentora. Jones łączył mniejsze
wspólnoty wyznaniowe, dołączał do stowarzyszeń, aby nie tylko przekazywać swoją
„prawdę” szerszemu gronu, ale i zdobywać coraz liczniejsze świadczenia
finansowe oraz kościelne ulgi podatkowe.
Przełom
nastąpił wraz z demonstracjami na rzecz praw człowieka w latach 60’ XX wieku,
które wywołały masową reakcję przeciwników równości. Poziom przemocy wobec
czarnoskórych radykalnie wzrósł. Poczucie zagrożenia przyszło także z innej
strony. Kryzys kubański, wzajemne straszenie się wybuchem wojny z użyciem broni
atomowej między Związkiem Radzieckim a Stanami Zjednoczonymi, sprawiały, że
obywatele wręcz byli pewni – i przerażeni – wizją nowego konfliktu.
Przygotowywano schrony, a prasa publikowała artykuły z rankingową listą miejsc,
w których można by było przeżyć wybuch jądrowy. Temat podchwycił Jim Jones,
uznając, że nie jest w stanie zdziałać nic więcej w Indianapolis, a wizja założenia
odizolowanej osady coraz bardziej kusiła. Wyruszenie wraz z gronem wyznawców do
nowego kraju spowodowałoby, że byliby wobec niego jeszcze bardziej lojalni – odizolowani
od rodziny i przyjaciół spoza sekty, często nieznający języka lokalnego.
Mimo
dalekosiężnych prób założenia wspólnoty w Brazylii, zakończyła się ona fiaskiem
– zamiast przygotować grunt pod nowy kościół, Jones spotkał się z obojętnością lokalsów
i szybko powrócił do Stanów, gdzie
opiekę nad trzódką sprawowali zastępcy. I tu nastąpiła kolejna transformacja
Jima – bądź też jasne intencje zaczęły wypływać na powierzchnię. Dotychczas
jego chwiejne podejście do kościoła przybrało konkretną formę – Jones zaczął
głosić, że jest wcieleniem boga i nakazał wiernym wyruszyć za sobą do Kalifornii.
Zaczął przy tym wygłaszać proroctwa – wedle największego z nich, w lipcu 1967
roku rozpocząć miała się wojna jądrowa, którą przeżyją nieliczni (rzecz jasna
ci, którzy udadzą się z Jimem).
Przybycie
do Kalifornii z garścią wiernych stanowiło nowy etap radykalizacji i cynizmu
Jonesa. Początkowo Jima zaskoczyły masowe odejścia ze Świątyni Ludu – nie tylko
nie każdy był zainteresowaniem przeprowadzką z Indianapolis, to na dodatek
uznanie się za boga tylko zniechęcało postronnych. Przywódca sekty nie miał
jednak wpływów na tyle, aby zatrzymać odchodzących – co prawda mógł wydzwaniać
do niektórych i namawiać ich do powrotu, jednak nic ponadto. Należy przy tym
pamiętać, że już od najwcześniejszych lat działalności Świątyni Ludu, Jones uważał
opuszczenie kościoła za zdradę najgorszego rodzaju.
Z
powodu niewielu członków wspólnoty w nowym miejscu, rozpoczęto pozyskiwanie
rzeszy wiernych. Jones przyjął posadę nauczyciela w szkole średniej; oprócz
prowadzenia lekcji, namawiał uczniów do przystąpienia do sekty. Żona Jonesa,
Marceline, podjęła pracę w Czerwonym Krzyżu i również naganiała zbłąkane
duszyczki. Ponadto wspólnymi siłami organizowali jadłodajnie dla
potrzebujących, sale opieki (wszystko to, co dotychczas w Indianapolis, tylko
na większą skalę), udzielali porad prawnych, pomagali w uzyskaniu zasiłków oraz
rent, urządzali programy terapii dla narkomanów. Jeśli w Kalifornii były osoby
wyróżniające się poprzez aktywizm i nastawienie prospołeczne – infiltrowano je
oraz zapraszano do Świątyni Ludu w pierwszej kolejności, wysyłając liściki,
ciasta, a nawet śledząc na ulicy i insynuując „przypadkowe” spotkania. Czasami
wystarczyło być przedstawicielem pożądanego przez wspólnotę zawodu, aby
otrzymać „specjalne” zaproszenie – na szczycie listy byli prawnicy, lekarze,
działacze partyjni, nauczyciele oraz osoby znane. Jones próbował także
przyciągać ludzi, poznając ich dane w prasie – czytał nekrologi bądź informacje
o narodzeniach i współpracując z mediami, przesyłał kondolencje bądź gratulacje
poszczególnym członkom rodzin.
Jim
Jones przyciągał w „dobry” sposób. Odwoływał się do tego, co w ludziach
najlepsze – bezinteresownej chęci niesienia pomocy, poczucia wspólnoty czy
poświęcenia. Zbierał z ulicy bezdomnych, nastoletnich uciekinierów, czy byłych
więźniów. Szło to lawinowo – w końcu ludzie sami zaczęli mówić o tym, że
istnieje miejsce, w którym można znaleźć pomoc niemalże w każdej sprawie.
Mając
kilkaset osób po swojej stronie, znowu zaczął wspominać o własnej boskości.
Wedle relacji, większość ludzi po prostu akceptowała to, że jest dobrym – a
może nawet niezwykłym – człowiekiem, który dał im szansę na zmianę w życiu.
Bądź też pozwolił popchnąć świat do przodu i stworzyć lepsze miejsce – bowiem
Jones bazował także na cudzym poczuciu sprawczości i chęci do działania. Jednak
znów spotkał się z krytycyzmem – nabożeństwa pokazowe, podczas których
uzdrawiał ludzi, czy czytał w ich myślach, zainteresowały prasę, w tym i
stowarzyszenie psychiatrów. Choć Jones nie wyrzekł się żadnej ze swych
umiejętności – odpowiednio deklarując, że przestają one działać, gdy stykają
się z radykalnym sceptycyzmem.
Wraz
z rozrastającym się kościołem, powstały dwa rodzaje nabożeństw. „Otwarte” w
których każdy mógł uczestniczyć – gdzie mówiono o równości wszystkich ludzi,
gotowości do poświęceń, cytowano Biblię, a sam Jones powtarzał, że jest
zaledwie sługą.
Na
„zamkniętych” spotkaniach straszono wizją katastrofy jądrowej, podkreślano
niezwykłość Jonesa i wymagano konkretnych wpłat na rzecz Świątyni Ludu.
Kilkadziesiąt osób przybyło z Indianapolis do Kalifornii, bo uwierzyli, że
nadchodzi nuklearna zagłada. Jones, na przestrzeni miesięcy, stopniowo coraz
rzadziej wspominał o swoim „proroctwie” – a gdy wybiła konkretna data i nic się
nie stało, przyszła pora na nowego wroga, który miał zagrażać wspólnocie.
I
właśnie to jest ten smutny moment, w którym uświadamiamy sobie, że za każdą
dobroć trzeba zapłacić. Nowym wrogiem, który podsycał poczucie zagrożenia i
jednocześnie integrował grupę zostały… Stany Zjednoczone. W zależności od
potrzeb, Jones stosował konkretne wezwania:
–
Osoby czarnoskóre pamiętały – bądź znały opowieści rodziców – o wydarzeniach
takich jak masakra Czarnego Wall Street (rząd nie tylko pozwolił, ale i
przyłożył rękę, do wyrżnięcia całej dzielnicy przez rasistów), ataki Ku Klux
Klanu, płonące krzyże i ostrzeżenia z tym związane, ciasnota gett, traktowanie
jak podludzi – i to w świetle prawa. Jones zaczął opowiadać, że niedługo
powstaną obozy koncentracyjne dla Afroamerykanów.
–
Wietnam. To jedno słowo sprawiało, że truchlało wielu mężczyzn, pamiętających o
licznych zbrodniach wojennych i urazach, których byli świadkami oraz
uczestnikami. Straumatyzowani weterani, pozbawieni jakiejkolwiek pomocy i
wsparcia od rządu, często lądowali na bruku – z zaburzeniami psychicznymi czy
kalecy. Jones podsycał ich strach, wizją kolejnej wojny, po której państwo
znowu porzuci swoich dzielnych żołnierzy, gdy ci przestaną być potrzebni.
Nowy
wróg odpowiadał za krzywdy, których zaznała większość wyznawców. Rząd – poprzez
CIA oraz FBI – przykładał rękę do niszczenia przeciwników politycznych; gdy
coraz więcej tego typu informacji zostało poparte dowodami, Jim Jones postawił
się jako następny cel do zlikwidowania. Robił to do tego stopnia, że nawet
inscenizował zamachy na własne życie – każąc zaufanym wyznawcom ostrzelać swój
dom tylko po to, by potem opowiadać, jak to dzięki bohaterstwu zdołał wyjść z
tego cało.
Jones
zrozumiał także prostą zależność, między skłonnością do podważania jego zdania
a zleconymi zadaniami. Im więcej było prac do wykonania, tym mniej osób miało
siły mu się sprzeciwić.
„Jeśli
będą biedni i zmęczeni, nie odejdą nigdy” – miał mawiać. I z zapałem zabrał się
do wdrażanie motta w życie. Wyznawcy Świątyni Ludu zobowiązani byli do
wzajemnej pomocy – gdy wspólnota rozrosła się, Jones zakupił budynki, w których
wierni mieli spać, jeść oraz pracować. Dzieci wychowywano wspólnie, podobnie
prowadzono sale opieki nad starszymi i niedołężnymi. Oprócz tego tworzono
ulotki oraz broszury, prowadzono księgowość, zajmowano się sprawami administracyjnymi,
terapeutycznymi, czy szukano pracy bezrobotnym, organizowano wyjazdowe
nabożeństwa, podczas których przygotowano darmowe poczęstunki oraz… patrolowano
teren, spodziewając się ataku rasistów, CIA, FBI i zapewne wielu innych. Jones
nakazywał pracować każdemu – i choć wymagał od wiernych przyprowadzania do
Świątyni Ludu swoich rodzin, tak po przybyciu pilnował, aby zadania wykonywali osobno,
widując się w rzadkich chwilach wolnego czasu – mieli mieć świadomość, że nie
liczy się żadna inna lojalność, niż ta wobec kościoła. Każdy miał być gotowy na wezwanie Jonesa o
dowolnej porze. Większość zawołań była sytuacyjna – jak chociażby konieczność
bronienia dobrego imienia Jonesa i bojkotowania siedziby wydawnictwa przez
kilkanaście godzin, gdy w prasie ukazał się nieprzychylny artykuł.
Drugą
kwestią była bieda – ale tylko wiernych.
Jeśli
Jones opłacił twojemu dziecku czesne na studia, gwarantował rodzinie dach nad
głową i żywność, to po co ci nieruchomości albo tyle ubrań? Sprzedaj! Albo
jeszcze lepiej, przekaż kościołowi.
Z
powodu sieci „przysług” i dobroczynności, którą okazywał przywódca Świątyni
Ludu, zaczęto liczyć na poświęcenie wyznawców. Mieli oni – początkowo –
przekazywać 10% pensji na rzecz wspólnoty, następnie cena wzrosła do 25%, aż w
„dobrym tonie” było darowanie wszystkich zarobionych pieniędzy. Oprócz tego,
wymagano pozbycia się wszelkich „dóbr luksusowych”.
I
tu zamyka się okres „przyjmowania wszystkich” – Jones zyskał tylu wyznawców, że
nie potrzebował kolejnych. Jeśli ktoś chciał dołączyć, miał „z marszu”
przepisać nieruchomości na rzecz Świątyni i zamieszkać w wyznaczonym, wspólnym
miejscu. Na dotychczasowych członkach wymuszano takie darowizny. Wkrótce Jones
nie tylko pobierał pensję wyznawców, ale i zasiłki oraz renty, które jeszcze
niedawno pomagał uzyskać. Wiele osób było gotowych na taki układ – wierząc, że
naprawdę przyczyniają się do stworzenia czegoś dobrego i „większego od nich” na
świecie.
Przyszedł
w końcu czas, że „wszystko”, to stanowczo za mało. Jones wpadł w dziwaczną, erotyczną
manię – kazał wyznawcom spisywać swoje fantazje seksualne, zakazywał kontaktów
intymnych – a gdy sprawy i tak „żyły” po swojemu – chciał wiedzieć, kto z kim
sypia. Zaczął przy tym budować prywatny harem – tak bardzo uwierzył we własną
boskość, że wraz z nią przyszło przekonanie, że żaden człowiek nie jest w
stanie się mu oprzeć. Dopuszczał się seksualnych nadużyć i przestępstw – jedną
z najmłodszych ofiar została czternastoletnia dziewczyna, którą kazał sobie
przyprowadzić w odosobnione miejsce, gdzie ją zgwałcił. Jones wykorzystywał
przy tym wiedzę o swoich zwolennikach i choć wiele osób zgodziło się uprawiać z
nim seks „po dobroci”, zauroczonych wizją charyzmatycznego proroka, który
odmienia świat, tak ciągle podstawiono mu dziewczęta odurzone narkotykami czy
też zastraszone, że powinny się „odwdzięczyć”. Niekiedy Jones przymuszał także
i mężczyzn, uznając, że to sposób na „uczenie pokory” bądź „nagrodę od boga”.
Przyszła
także pora na karanie za nieposłuszeństwo – początkowo nie było żadnej
organizacji osób, które powinny pilnować przestrzeganie zasad wspólnoty. Jeśli
ktokolwiek dostrzegał odstępcę, zobowiązany był poinformować Jonesa. Wtedy
wymierzano kary – głównie fizyczne; najpierw było to bicie deską po pośladkach,
z czasem doszło do grupowego uderzania „skazańca” po całym ciele, czy też
okładanie gumowym wężem po genitaliach i przywiązywanie na kilka dni do łóżka.
Kary wymierzano za różne przewinienia – jedna z kobiet została dotkliwie pobita
za palenie papierosów, gumowego węża zastosowano za zgwałcenie jednego z
chłopców przez pedofila, należącego do wspólnoty. Wszystko to, czego nie chciał
Jones dla wyznawców było zakazane – choć najczęściej zakazy nie dotyczyły
samego guru – i dotyczyło to zarówno przestępstw, ściganych prawnie, jak i
zwykłych zachowań.
Główną
zasadą było jednak nieinformowanie osób z „zewnątrz” o tym, co dzieje się w
Świątyni Ludu. Jones podsycał obawy przed przedstawicielami rządowymi –
policjanci w oczach popleczników kościoła stali się wyłącznie opresyjnym
aparatem.
Nastał
też etap represji w przypadku chęci opuszczenia sekty. Skończyły się przyjazne
odwiedziny, błagania i wywoływanie presji. Jones, odbierając majątki,
zabezpieczył się przed ewentualnymi roszczeniami, wymagając przekazania
dokumentów i sporządzenia odpowiednich akt. Oprócz tego, chciano, aby prawnie
przekazywać opiekę nad dziećmi na rzecz Świątyni. Jeśli ktoś chciał odejść,
wysyłano za nim grupę, która miała za cel „naprostować” delikwenta – stosując
groźby, szantaże, a nawet siłę fizyczną.
Jones
podróżował wraz z wiernymi po Stanach Zjednoczonych, rozdając broszury i
odprawiając gościnne nabożeństwa. Niekiedy samo uczestnictwo kosztowało 20
dolarów. Zgarniając majątki, renty i zasiłki wiernych, zakładał prywatne sale
opieki, w tymi i domy terapeutyczne dla osób chorych psychicznie, których
dochód w całości szedł na Świątynię Ludu. Jones odniósł sukces – w szczytowym
momencie na kontach miał 30 milionów. Jednak dla niego to ciągle było za mało.
Wymagał coraz więcej, przy okazji otumaniając się lekami nasennymi oraz
amfetaminą. Jednym ze skutków zażywania tego narkotyku była nasilająca się
paranoja. Jones widział wrogów wszędzie i choć zawsze był drażliwy na krytykę,
tak teraz przybrało to nową formę, gdzie gotowy był nawet zabić, byle tylko nie
powiedziano o nim złego słowa. Jednym z takich przykładów był „wypadek”
mężczyzny, który odszedł ze Świątyni Ludu, a kilka dni później, stojąc na
peronie, został wepchnięty pod pociąg. Choć oficjalnie nic nie potwierdzono,
Jones często powtarzał, że wszyscy zdrajcy zostaną rozliczeni. Śmiercią groził
nawet własnej żonie, gdy ta chciała od niego odejść po licznych zdradach i
upokorzeniach.
I
właśnie upokarzanie, zarówno wyznawców, jak i bliskich, stało się nową formą
manipulacji. Jones był przekonany, że jeśli dał ludziom szansę na lepsze życie,
to powinni być mu bezgranicznie wdzięczni i posłuszni – a gdy tak się nie
stało, uznawał, że ma pełne prawo odebrać im to życie.
Do
jednej z takich sytuacji należy historia pewnej wyznawczyni. Jones dowiedział
się, że ta jest w nim zakochana – a gdy na jej koncie pojawiło się prawdziwe
bądź urojone przewinienie – podczas nabożeństwa zmusił do rozebrania i kpił z
jej ciała, powtarzając, że z kimś takim nigdy nie chciałby się zbliżyć.
Każdy
z wyznawców musiał uczestniczyć we wzajemnym karaniu, odkupienie win z kolei zawsze
musiało być publiczne. Wszyscy mieli wiedzieć o „haniebnych” uczynkach bliźnich,
Jones podsycał poczucie paranoi i konieczności donosicielstwa na bliskich.
Przełomową
sprawą było odebranie dziecka kobiecie, z którą współżył, a która chciała
odejść z sekty. Chciała odzyskać prawa do opieki – nagłośniła więc gdzie się
dało o przestępstwach, które popełniał Jones.
Coraz
więcej ludzi ośmieliło się mówić przeciwko guru sekty. Do tego stopnia, że
sprawa wzbudziła medialne zainteresowania. To już nie były kpiące artykuły o
rzekomych uzdrowieniach. To były poważne oskarżenia o zagarnięciu majątków,
przemocy, ograniczaniu kontaktów z bliskimi, prześladowanie i o przestępstwach
gospodarczych. Rozdmuchana paranoja Jonesa otrzymała prawdziwą pożywkę. Stany
Zjednoczone prześladowały go. Rozpoczął się proces przeniesienia wspólnoty poza
granice.
Kilkanaście
osób wyruszyło do Gujany. Wybór kraju był prosty – państwo wychodziło spod
kontroli brytyjskiej, było angielskojęzycznym (po doświadczeniach w Brazylii,
gdzie nieznajomość języka okazała się poważną przeszkodą, Jones trzymał się
krajów, w których mógł się bez trudu porozumieć). Oprócz tego w przystępnej
cenie sprzedano akry w dżungli, pragnąc wykorzystać osadę Amerykanów jako punkt
graniczny przy sąsiedztwie z Wenezuelą, która rościła sobie prawa do części ziem.
Ludzie
wspominają gujański okres, nim do kraju przybył Jones, jako nadzwyczaj
pomyślny. Ciężki, bo karczowanie dżungli było zajęciem nadzwyczaj wymagającym,
jednak sprawiedliwym, w którym ludzie, po przepracowanym dniu zasypiali
wierząc, że tworzą coś wspaniałego.
Gdy
Jonesa wezwano do zeznań w sprawach nadużyć, ruszył do Gujany – osada nie była
gotowa na przyjęcie tylu osadników naraz, mimo to zjawiło się kilkaset osób.
Zdesperowanych, którzy albo nie mieli się gdzie podziać, albo uwierzyli w
szansę na nowe życie, z dala od rzekomych obozów koncentracyjnych dla
mniejszości etnicznych, prześladowaniach przez rząd i własnych problemów.
Wraz
z przybyciem Jonesa, prysł czar budowania prawdziwej, utopijnej wspólnoty od
podstaw. Osada nie była jeszcze dostosowana do bycia zamieszkaną przez blisko
tysiąc osób. Stała się zatłoczona, brakowało żywności. Oprócz tego Jones
stworzył specjalną grupę, której celem było karanie – jeśli ktoś narzekał, nie
wykonywał „należycie” obowiązków, próbował uciec był bity, skuwany kajdanami
czy zakopywany żywcem w ziemi. Należy przy tym pamiętać, że dotarcie (i
opuszczenie) Jonestown było niezwykle problematyczne. Otaczała je dżungla,
wycięta trasa była stale patrolowana przez najbardziej lojalnych członków Świątyni
Ludu, a w najbliższym, portowym mieście również pracowali wyznawcy, którzy w
jednej chwili mogliby namierzyć uciekinierów, oczekujących na przeprawę
statkiem lub samolotem. Główna droga ucieczki wiodła zatem przez gęste,
tropikalne lasy.
Inwigilowano
osadników, wraz z przybyciem odbierano im bagaże, a wszelkie listy były
sprawdzane pod kątem „prawidłowości” wysyłanych i odbieranych treści. W
zatłoczonej osadzie Jones nakazał sobie postawienie osobnej chaty, w której on
i jego konkubiny oraz dzieci mogłyby zamieszkać. Tam swobodnie mógł odurzać się
z dala od oczu postronnych. Miał również
rozgłośnie, z której całe dnie nadawał komunikaty i wygłaszał liczne monologi.
Zmuszał
ludzi do pracy od szóstej rano do późnego wieczora – dodatkowo wygłaszał
kazania, trwające do nocy. Niekiedy pozwalano wiernym wyłącznie na trzy godziny
snu. I znów zaczęto straszyć ich nadchodzącym zagrożeniem. Słowa Jonesa stawały
się coraz mroczniejsze, nakazały gotowość do oddania życia za „sprawę”, bowiem
wszyscy spoza osady byli wrogami. Doszło do takich sytuacji, że z użyciem
przemyconej broni Jim organizował „białe” noce – wmawiał wycieńczonym
osadnikom, że są atakowani i mają całodobowo pełnić warty. Znów zaczął
angażować ataki na własne życie, synowie mieli ukrywać się w zaroślach i
strzelać w stronę jego chaty.
Kilkukrotnie
Jones podczas wspólnych posiłków okłamywał wszystkich, że zatruł jedzenie i
najpewniej umrą w ciągu godziny. Początkowo wywoływało to panikę – z czasem
jednak uznano to za test wierności i fanaberię przywódcy.
Kolejny
kryzys Jonesa przyszedł z zawiązaną organizacją „Zatroskani Krewni”, których
zaniepokoił urwany kontakt z bliskimi, gdy ci wyjechali do Gujany. Nagłośnione
przestępstwa, z którymi powiązany był przywódca sekty, jego niestawianie się do
przesłuchań i ucieczka do innego kraju nie przeszły bez echa. Kongresmen, Leo
Ryan, zdecydował się interweniować w tej sprawie.
Jim
Jones poczuł się osobiście znieważony – dodatkowo, coraz więcej osób próbowało
uciec z jego „raju na ziemi”. 18 listopada 1978 roku do Jonestown przybył
kongresmen ze świtą dziennikarzy oraz „Zatroskani Krewni” – wielu z tych ludzi
opuściło sektę i teraz przybyło skonfrontować się z oprawcą oraz zabrać
bliskich, z którymi zostali rozdzieleni. Bowiem Jones, wysyłając ludzi do
Gujany, przebrał zmyślną technikę – rozbijał rodziny, osobno wysyłając dzieci i
rodziców oraz małżonków, pozostałym nakazując zostanie w Kalifornii.
Zdawało
się, że spotkanie przebiegnie tak jak wiele innych, kontrolnych wizyt.
Starannie przygotowani i wyznaczeni wierni oprowadzali przybyłych i pokazywali
to, co goście powinni zobaczyć. Ani na chwilę nie zostawiano ich samych. Jednak
i to nie mogło zapobiec prób kontaktu przerażonych wyznawców, którzy wciskali
liściki w ręce kongresmena z błaganiem o pomoc w wydostaniu się z osady. Jones
obiecał, że każdy, kto będzie chciał odejść, ma do tego prawo. Jakże się
zdziwił, gdy kilkanaście osób zadeklarowało taką chęć, plus dodatkowo
trzynaście innych osób postanowiło uciec w dżunglę – gdzie na czas wizytacji
nie patrolowano trasy tak ściśle – na własną rękę. Dochodziło jeszcze do
sytuacji, gdy na oczach Jonesa rodziny kłóciły się między sobą o chęć wyjazdu
bądź pozostania na miejscu.
Porzucenie
stworzonej „utopii” nie wchodziło w grę. Dodatkowo guru był świadomy tego, że
coraz więcej osób po odejściu ze Świątyni Ludu śmiało opowiada o nadużyciach i
przestępstwach, których były świadkami.
Posłał
więc za „uciekinierami” furgonetkę z uzbrojonymi mężczyznami. Ci zastrzelili
kongresmena Leo Ryana i kilka innych osób. Nie ścigali osób, które zdołały
uciec w dżunglę. Powrócili, a Jones z dumą ogłosił, że nie żyje amerykański
polityk, a teraz każdy z wiernych ma oddać życie dla sprawy, bo „wrogowie” tego
nie odpuszczą. Urojeni przeciwnicy mieli przybyć, torturować dzieci oraz
starców, zabijać dorosłych i spalić „raj”, który stworzyła Świątynia Ludu.
Wobec
tego najbardziej lojalni wyznawcy, dzierżący broń, mieli zapędzić pozostałe osoby na
plac. A tam przygotowano już dla nich cyjanek – truciznę, która powoduje, że
organizm traci zdolność wchłaniania tlen z krwi. Śmierć w ten sposób polega na
bolesnym uduszeniu, kiedy całe ciało walczy o oddech, mimo że nie jest już w
stanie go zaczerpnąć.
Być
może wśród zebranych byli ludzie wierzący, że to kolejny test, jakich było już wiele,
a po wszystkim Jones powie, że tylko sprawdzał ich lojalność. Byli też tacy,
którzy pracowali całymi dniami, niedojadali i wysłuchiwali licznych kazań.
Przemęczeni, nieszczęśliwi, mieli już dosyć. Świadkowie, którym udało się
przetrwać, mówili, że niektórzy ustawiali się w kolejce po truciznę, bo „chcieli
już mieć to za sobą”. Walił się kolejny świat, a oni boleśnie żyli z bolesną
świadomością, że nigdzie nie ma dla nich miejsca.
Pierwsze
w kolejce miały zostać ustawione dzieci oraz ich najbliżsi opiekunowie. Jeśli stawiali
opór – grożono im bronią i siłą wstrzykiwano truciznę. Spośród 909 ofiar (+ 8
zabitych poza osadą), 276 to dzieci i młodzież poniżej 17 roku życia. Wszystkim
obiecano łagodną i szybką śmierć – niestety, zatrucie cyjankiem takie nie jest.
Już wkrótce mieszkańcy widzieli agonię najbliższych.
Siedem
osób zdołało przetrwać – udawało martwych, uciekło w dżunglę bądź schowało się w
osadzie i miało odrobinę „szczęścia”, że nie zostali znalezieni. Wśród relacji
znajdziemy opisy takich sytuacji, jak ocalały mężczyzna podszedł do zięcia,
który pełnił funkcję uzbrojonego strażnika. Doszło do wymownej wymiany zdań:
„–
Nie chcę tu umrzeć.
–
Więc idź [w dżunglę]. Ja jestem tym już cholernie zmęczony.”
Nigdy
nie dowiemy się, co naprawdę kierowało ludźmi, którzy ustawili się w kolejce po
śmierć. Wiara w perfidnego przywódcę, rozczarowanie światem, niekończące się
pasmo udręki i zimna obojętność. Być może wszyscy – łącznie z Jimem Jonesem –
byli ofiarami czasów, w których przyszło im żyć.
Nie
zmienia to faktu, że należy strzec się osób, snujących piękne wizje o budowie
lepszego świata i wskazujących palcami ludzi, których trzeba nienawidzić. A w
zamian za pomoc, oczekują bezwzględnego posłuszeństwa.
Takie
historie nigdy nie miały szczęśliwego zakończenia dla kogokolwiek.
Komentarze
Prześlij komentarz