Przejdź do głównej zawartości

Recenzja cyklu "Fillory" L. Grossmana (Czarodzieje, Król Magii, Kraina Czarodzieja)

 

Co jest nie tak z …

cyklem Fillory L. Grossmana (Czarodzieje, Król Magii, Kraina Czarodzieja)

 

 

 

            

    Serial Magicy zdobył moje serce. Był wyjątkowo ciepły, z interesującą fabułą, często przełamujący czwartą ścianę i puszczający oko do widza – a przy tym wyśmiewający stereotypy, którymi posługują się autorzy fantasy; a nawet kpiący z własnych rozwiązań. Pewien poziom absurdalności serialu sprawił, że ze – zdawałoby się – przeciętnego filmidła wydobył to, co najlepsze. Nic więc dziwnego, że po zakończeniu maratonu oglądania, szybko sięgnęłam po książki, które stanowiły pierwowzór. I niestety, ale srodze się zawiodłam.

            Mam świadomość, że nie powinno przekładać się 1 do 1 świata kinematografii i literatury; to niemożliwe. A jednak książki L. Grossmana traktują o tak odmiennej historii, że gdyby nie imiona bohaterów i inne nazwy własne, to w życiu nie pomyślałabym, że je coś łączy. Oczywiście, to nie grzech! A jednak w obliczu tego, co z książek wycisnęli scenarzyści, Grossman powinien przynajmniej niezręcznie się zarumienić. Nie mogłabym dzielić całego cyklu i oceniać poszczególnych tomów, bo niepotrzebnie tylko wydłużałabym własne gderanie; więc dalej wdadzą się małe spojlery i uproszczenia – ups.

Zacznijmy od początku; cała trylogia opowiada – najpierw o nastolatku, a potem dorosłym mężczyźnie – Quentinie, który jest ponadprzeciętnie inteligentny; dzięki temu dostaje się do szkoły magii. Jednak bohater rozczarowany jest sobą, światem, ogólnie wszystkim, co go otacza. Tutaj mamy też oczko puszczone przez autora; bo zdaje się, że celem było stworzenia nieszczęśliwej, depresyjnej postaci – i jednocześnie stereotypowego fana fantasy, czyli człowieka, który nie może pogodzić się z tym, że nigdy nie trafi do wymarzonej krainy, odrywającej go od codzienności. Bo Quentin wciąż zadaje sobie pytania ”kiedy w końcu coś zacznie się dziać?”, „co nada mojemu życiu celu?” – i choć spełniają się wszystkie jego marzenia; dowiaduje się, że magia naprawdę istnieje, dostaje się do prestiżowej szkoły, w której może opanować potężną moc, aż w końcu trafia do wyśnionej krainy, w której zostaje królem – i tak jest niezadowolony z życia. I to byłoby naprawdę w porządku; ładna metafora tego, że niekiedy nic nie jest w stanie dać nam odrobiny poczucia satysfakcji z życia. Jednak jest to podane w tak koszmarnej formie, że przypomina to wyłącznie wynurzenia zbuntowanego nastolatka. Cały pierwszy tom polega na podkreślaniu geniuszu Quentina – w całej trylogii natomiast nie dostajemy ani jednego dowodu, że ten  niesamowity intelekt naprawdę istnieje. Przeciwnie – na tle innych postaci, Q. zdaje się uchodzić za wyjątkowo nieudolnego człowieka; mimo zapewnień i powtórzeń Grossmana, że ta postać ma w sobie coś niezwykłego.

Więc już na wstępie dostajemy nijakiego bohatera – i to głównego! Sam sposób prowadzenia go przez całą trylogię jest niesamowicie chwiejny; na początku widzimy go jako nieśmiałego, nieco zbuntowanego nastolatka, który zdaje sobie sprawę z tego, że na tle innych – niesamowicie uzdolnionych osób – to nie ma się czym pochwalić i próbuje wziąć sprawy we własne ręce. Niewiele mu wychodzi, nauka przysparza dużo trudności, presja środowiska i rywalizacja przytłacza… aż tu nagle; i to naprawdę widać. Pierwszy raz w oczy mnie ukłuło to, że autor własnej powieści na siłę popycha akcje i skraca ją, bo sam ma dość opisywania szkolnych perypetii. Więc wróćmy do wątku; „aż tu nagle…” autor postanawia, że w zaledwie kilkanaście stron ten nieudolny młodziak jednak przeskakuje o cały rok z materiałem, a w zasadzie to nie mija kolejnych kilkanaście stron, szast-prast i jednak kończy pięcioletnią szkołę magii.

Absurd.

Serio, musiałam wracać i naprawdę sprawdzać, czy jakimś cudem czegoś nie przeoczyłam, ale nie. W jednym rozdziale Q. jest na pierwszym roku, potem przeskakuje wyżej, mijają kolejne lata, dostajemy dłuższy opis jednego szczególnego semestru i jest zakończenie szkoły. Było to naprawdę duże zaskoczenie; bo początkowo dostajemy wyjątkowo szczegółowe opisy samego przyjęcia do akademii, tak nagle ten wątek wyraźnie znudził autora i postanowił go pominąć. Cierpi na tym cały cykl; bo nie dość, że praktycznie nie dostajemy żadnych postaci drugoplanowych – stanowią one jedynie tła. Sam Q. wdaje się w przypadkowe relacje i nagle musimy uwierzyć na słowo honoru, że zauroczył się w uczennicy, zaprzyjaźnił z kimkolwiek i… nagle te osoby znikają, ale to dosłownie. Ich imiona zostają wymienione, nic nie wnoszą do fabuły, a one same schodzą ze sceny, niczym amatorzy dziecięcego teatru kukiełkowego. Byli – nie ma, no kto by o to pytał. Jakaś postać znika na kilka lat? No to nagle, w kryzysowym momencie, wyskoczy, niczym królik z kapelusza i ocali, kogo trzeba.

            Zatrzymajmy się jednak przy postaciach drugoplanowych; w pewnym momencie miałam wrażenie, że samo ich stworzenie jest żmudnym odhaczeniem jakiejś listy pracy dla autora. Niektóre ich imiona – Poppy, Plum, Bimbo – tak absurdalnie „wpasowują” się w klimat fantasy, że czekałam tylko na to, aż wbiegnie klaun i krzyknie, że to jakiś dowcip. Jednak zdarza się, że pojedyncze wystąpienie kogoś, czyjaś opowieść życia na pół strony, jest o niebo ciekawsza niż kilkadziesiąt stron spędzonych z Quentinem. Sama nie wiem, kogo stawia to w niekorzystnym świetle. Bo książki naprawdę mają dobre przebłyski, dodatkowo, są napisane w taki sposób, że czyta się je wyjątkowo szybko. A jednak… nie.

            Tym, co trzymało poziom, była drugoplanowa bohaterka – Julia. Jedyna, dobrze skonstruowana postać w serii. Gdyby jej oddać honor i to właśnie Julię uczynić "główną", sprawiłoby to, że niewątpliwie seria by tylko zyskała. Bowiem Julia to koleżanka Quentina, i w przeciwieństwie do niego, nie przyjęto jej do szkoły magii. Dzięki własnej determinacji i sile woli, uczy się czarować „na dziko”; perypetie dziewczyny są tylko wciśnięte jako przerywniki między przygodami Q., ale wzbudzają dużo większe zainteresowanie i czyta się je przyjemniej. Są także mroczne, ukazują, jak człowiek może upaść na dno. Julia to postać, która nie snuje się od ściany do ściany, nie czeka na imperatyw narratora, żeby popchnąć ją do przodu. Niekiedy konfrontuje się z Quentinem i wyrzuca mu, że to, na co ona ciężko pracowała, on dostał od ręki. A Q. jak przystało na „typowego, sympatycznego bohatera głównego”, wzrusza tylko ramionami i jest zainteresowany, jak dostać się do sypialni dziewczyny. Koniec jego refleksji, przecież on ciągle ma najgorzej.

            Dalej mamy świat przedstawiony, który rozchodzi się w szwach; żeby nie być gołosłowną:                                                   – spojlery –

            w pierwszym tomie Quentin dostaje się do akademii niejako przypadkiem – brakowało ucznia, żeby otworzyć klasę, więc od biedy zgodzono się na niego. Chłopak ma przy tym świadomość, że jest „zapchajdziurą” i ma o wiele mniej talentu magicznego niż inni, dlatego stara się nadgonić z całych sił.

            W drugim dostajemy informację, że Julia – dziewczyna, która wiedzą i talentem magiczny przewyższa każdego „czarodzieja z dyplomem” nie dostała się do magicznej szkoły, bo… nie. Serio, nigdy nie dostaniemy informacji, dlaczego ją odrzucono. „Nie poszły jej testy”; a przy tym trzeba zaznaczyć, że egzaminy teoretyczne (które Julia oblała) każdy kandydat miał tworzone indywidualnie; a miały sprawdzić jego wiedzę, kreatywność, zdolności analityczne i leksykalne. Następnie niedoszła kandydatka „na dziko” poszukuje wiedzy, rozwiązując przy tym tak wyrafinowane zagadki, że aż nie da się znaleźć żadnego powodu, dlaczego uwaliła „szkolne”, które z kolei ledwie zdał Q.

            W trzecim tomie mamy natomiast kwintesencję absurdu: do szkoły magicznej zawsze dostaje się tylko elita elit, najlepsi z najlepszych, a kandydatów jest na pęczki. Jak to ma się do informacji z pierwszego tomu, że główny bohater może się uczyć tylko dlatego, że brakowało osoby do otworzenia klasy? Jak to ma się do samej Julii, która cały czas dowodzi, że w absolutnie wszystkim bije większość postaci na głowę?

            Nie wiem. Ale się domyślam.

            Nie inaczej wyglądają relacje bohaterów – na jednych stronach dostajemy informacje, że jakieś postacie się nienawidzą, bo zarówno gardzą swoimi własnymi zachowaniami, jak i połączyło je platoniczne uczucie, które zostało boleśnie odrzucone przez drugą stronę. Warczą do siebie, odpowiadają lakonicznie; ale już za chwilę jednak „kochają się”, bo przez tyle lat się znają i chcą dla siebie dobrze.

            Co.

            Dalej mamy okropny, ale to okropny „uśmieszek” autora; który szybko traci zainteresowanie własnym światem przedstawionym, tworzy zasady, których się następnie nie trzyma i próbuje przy tym naigrywać się z innych serii; zwłaszcza z Opowieści z Narnii C. S. Lewisa. Bo Quentin trafia do świata magicznego – Fillory – o którym pisał pan Plover, bazując na wspomnieniach swoich małoletnich sąsiadów, Chatwinów. Chatwinowie przechodzą do Fillory za pomocą magicznych guzików, przez zegary, szafę, zostają wezwani przez boga krainy – aż w końcu przytrafia się to Q. Widzicie podobieństwo? No jasne. I to nie byłoby złe, gdyby zostało ukazane w dobry sposób; a jednak szybko możemy skrzywić się z niesmakiem, bo znikąd dostajemy informację – do której w żaden sposób nikt nigdy więcej się nie odniesie – że Plover to pedofil. No bo wiecie * mryg, mryk * on ciągle opisywał dziecięce przygody. Mało „smaczny” dowcip, więc go zostawmy. W serialu miało to znaczenie, do wątku wracało się niejednokrotnie, rozwijając go i przenosząc w pełni na postać Plovera, a nie w jakiś sposób nawiązując do… kogoś innego.

- koniec spojlerów -

            No i na koniec coś, czego szczerze nie znoszę. Pewnie znacie mniej udolne imperatywy narratorskie, które zmuszają bohaterów do udania się w konkretne miejsce, aby zrobić konkretną rzecz i ocalić przy tym świat. Czasami trafiają się dziwaczne łuty szczęścia, nieprawdopodobne spotkanie kogo trzeba – i fabuła idzie naprzód.

            Natomiast tutaj tak wygląda każda sytuacja. Znikąd pojawia się postać i daje Quentinowi coś, co pomaga mu ocalić świat. Bohater ma odnaleźć pewne niesamowite artefakty? Usuńmy go na chwilę z oczu czytelników, ale jak już się pojawi, niech ma wszystkie potrzebne przedmioty ze sobą. Jak to zrobił? No znalazł, nie ma o czym gadać.

Dokładnie tak to wygląda. Niby mamy opisane pojedyncze – ale naprawdę pojedyncze – sytuacje, że Quentin naprawdę musiał działać. Tym, co szczerze budziło mój uśmiech politowania, było to, że Grossman w żaden sposób nie próbował ukrywać swego podejścia; ba, absurdalnie je podkreślał – nie wiem, czy próbując zakpić z innych serii fantasy – i mamy głupiutkie dialogi, gdzie postacie nagle stwierdzają, że skoro kraina jest zagrożona, to wystarczy pójść w losowo wybrane miejsce; najlepiej pogranicze, jeśli wydarzy się przygoda – no to mamy cel, jeśli nie, przygodą będzie podróż i nikomu nic nie zagraża. Urocze.

            Cóż, to wszystko na dzisiaj – seria miała w humorystyczny sposób nawiązać do absurdów, a jest absurdem samym w sobie. Miała podjąć wątek niespełnienia – i wypaczyła go do tego stopnia, że ciągle mamy majaki niezadowolenia na wszystko. Samo wkraczanie w dorosłość i pogodzenie się z tym, że trzeba radzić sobie bez magii… Jest fajnym pomysłem. I warto się zapoznać z serią, choćby po to, żeby dowiedzieć się, jak tej koncepcji nie realizować. No i żeby pokibicować Julii. Trzymaj się, mordko, jak na moje, to jesteś najlepszą czarodziejką.


 

 ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Komentarze

Najchętniej czytane

Historyczno-książkowy marzec

Kwiecień już trwa, więc czas na czytelnicze podsumowanie ubiegłego miesiąca. Tym razem, inaczej niż zawsze, mam dla was pięć tytułów. Ilaria Tuti, "Skalny kwiat" Od huku pocisków drżą położone wśród gór wioski. To tam mieszkają one – niezłomne kobiety, do których o pomoc zwraca się dowództwo włoskich wojsk. Część z nich to jeszcze dzieci, część już staruszki, wszystkie jednak co rano w wojskowych magazynach pakują do koszy prowiant, leki i amunicję i ruszają ścieżkami ku górskim szczytom, które pokonać umieją tylko one. Wojna odebrała im wszystko łącznie z przyszłością, tłamsząc je w teraźniejszości przesyconej ubóstwem i trwogą. Lecz mimo niebezpieczeństw czających się na każdym kroku, mimo białych diabłów – strzelców wyborowych armii wroga – którzy trzymają je na muszce, one wspinają się godzinami, brodząc w śniegu, by wesprzeć walczących żołnierzy. To Tragarki, które w piekle alpejskiego frontu dźwigają nie tylko życie. Powieść inspirowana prawdziwymi wydarzeniami a do teg

Specjalsi w powstaniu. Grupa Wawelberg i akcja "Mosty"

Śląsk, noc z 2/3 maja 1921. Wybuch niszczy most w Szczepanowicach. Wkrótce wysadzane są kolejne. To działa Grupa Destrukcyjna "Wawelberga" rozpoczynając III powstanie śląskie. Dwa pierwsze powstania śląskie miały ograniczony zasięg i cele. W aspekcie militarnym zakończyły się przegraną powstańców. Przygotowania do trzeciego przebiegały już znacznie lepiej w aspekcie organizacyjnym. Zaangażowany, wprawdzie w ograniczonym zakresie, był także polski rząd oraz dowództwo Wojska Polskiego. Fakt ten był zatajany ze względu na reakcję międzynarodową. Powstańcy, w porównaniu do poprzednich zrywów, byli również dobrze przygotowani w kwestii zaopatrzenia w broń i amunicję. Swoistą innowacją było przeprowadzenie na znaczną skalę działań dywersyjnych, poprzedzających wybuch walk. Istotą dywersji, było i jest nadal zadanie przeciwnikowi jak największych strat przy nielicznych siłach własnych na jego tyłach. Działania te uderzają głownie w system komunikacji i łączności przeciwnika. Charakt

Historyczno-książkowy sierpień

Dawno mnie tu nie było ale wracam po kilkumiesięcznej przerwie. Żyję i blog też, a przynajmniej mam zamiar przywrócić go do życia 😄 Ostatnie miesiące mój umysł zajmowało prawo jazdy (tak, zdałam) i nowa praca, więc blog poszedł na jakiś czas w odstawkę. Na artykuły historyczne przyjdzie czas tymczasem chcę wam przedstawić kilka tytułów, które gościły u mnie w ubiegłym miesiącu. Zaczynamy! Andrzej Ziemiański "Ucieczka z Festung Breslau" To moje pierwsze spotkanie z twórczością autora. O czym jest książka? Breslau, ostatnie miesiące wojny, agenci różnych wywiadów tropią zagadkę tajemniczych zgonów ludzi powiązanych z wywożeniem z miasta dzieł sztuki. Główni bohaterowie, oficer Abwehry (absolwent Oksfordu i pacyfista) Schielke oraz tajemniczy osobnik o nazwisku Holmes, próbują nie tylko przetrwać wojnę, ale i zapewnić sobie lepsze życie, planując wielki przekręt w gangsterskim stylu. Czytało się rewelacyjnie, wciągnęłam się od razu i nie mogłam oderwać. Świetna dawka akcji i ab